Jeśli podoba ci się mój kanał i chciałbyś, postawić mi kawkę to zapraszam. https://buycoffee.to/mlodygeniuszO dwóch takich, co ukradli księżyc – polski

D&G jesień/zima 2010/2011 Czy wiesz, że duet D&G obchodzi w tym roku swoje 25 urodziny? Włoscy projektanci nie myślą jednak o emeryturze. Przeciwnie, co roku zaskakują nowymi inspiracjami. To właśnie Domenico Dolce i Stefano Gabbana wprowadzili do mody trend bieliżniany i zwierzęcą drapieżność. Marka D&G kojarzy się dzisiaj z luksusem. Uwielbiają ją Kylie Minogue, Jennifer Lopez, Victoria Beckham, no i oczywiście Madonna. Madonna jest właśnie największą fanką włoskich projektantów. Tych troje ma zresztą wiele ze sobą wspólnego. Zarówno Domenico, Stefano jak i Madonna lubią wymyślać nowe trendy. Z przyjemnością łamią też święte zasady. To właśnie Madonna pomogła zerwać D&G z opinią luksusowej mody dla bogatych promując ich wiosenno- letnią kolekcję 2010 w… kuchennym fartuszku. A co włoski dom mody proponuje na kolejny sezon? Jak na prawdziwych ekscentryków przystało, projektanci postawili na nietypowe zestawienia. Mamy więc falbaniaste sukienki z delikatnych materiałów a na nich norweskie wzory, które każdemu kojarzą się przecież z grubymi swetrami. W najnowszej kolekcji dominują wełny, futra w połączeniu ze zwiewnymi materiałami A ty co sądzisz o najnowszej kolekcji D&G? Prześlij nam jakieś fajne fotki. Tytuł. O dwóch takich, co ukradli księżyc. Wykonawca wg wydawcy. Lady Pank. Wydawca. Digiton. Rok wydania. 1993. Nośnik. CD. Czas trwania. 1:12:59. Nr katalogowy Właśnie obchodzą pięćdziesiątkę! Gdy się pokazywali w telewizorze, pustoszały podwórka. Ich przygody obejrzał miliard ludzi. W 1997 roku wygrali ogólnopolski ranking na dobranockę wszechczasów, pokonując wszystkie rysunkowe stworki Disneya. Bolek i Lolek wchodzą w wiek dojrzały, właśnie stuknęła im pięćdziesiątka. Stuknęła ona także ich rówieśnikom, którzy wychowali się na tych bajkach, podobnie jak wiele następnych pokoleń. Złóżmy Bolkowi i Lolkowi w prezencie ten tekst o ich rysunkowym losie, dopisując kilka alternatywnych scenariuszy ich życiorysu - dla hecy, ale przecie i dla strzał z kuszyRoman Nehrebecki, pierwowzór Lolka (tego mniejszego i grubszego), ma już pewnie dosyć powtarzania każdemu historii o tym, jak to się zaczęło. A zaczęło się od kuszy, którą Władysław Nehrebecki, współtwórca Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku Białej zmajstrował kiedyś swoim synom: Jankowi i Romkowi. Kusza jak to kusza - kusi. Żeby wycelować z niej na przykład w okno sąsiada. Zrobił to Janek, starszy, wyższy i chudszy. Brzdęk. Awantura. Nahrebecki zapłacił za wstawienie nowej szyby i przeprosił sąsiadów, a potem przeniósł tę przygodę na ekran, jeszcze mocniej podkreślając ołówkiem fizyczne i charakterologiczne różnice między swoimi synami. Film nosił tytuł "Kusza", a strzał z niej trafił w dziesiątkę. Historyjka, pokazywana najpierw w kinach jako dodatek przed filmami, wraz z Polską Kroniką Filmową, tak spodobała się widzom, że dokręcono 12 odcinków. Potem cykl wskoczył do telewizji i zdobył jeszcze więcej O obowiązkowo musiałem siedzieć przed telewizorem - wspomina Tomasz Ficoń, dziś rzecznik prezydenta Bielska. - A gdy czasem zdarzało mi się przegapić któryś z odcinków, to z żalu płakałem później w poduszkę. Ciut większą sympatią darzyłem Bolka, bo Lolek sprawiał wrażenie Bolek i Lolek to jeden ze znaków rozpoznawczych naszego miasta, obok popularnego malucha, czyli fiata 126p. Mają tu nawet swój pomnik - mówi prezydent miasta Jacek Krywult. - Ja byłem za stary na ten serial, bo gdy pojawił się pierwszy odcinek, już studiowałem. W akademiku był tylko jeden czarno-biały telewizor. Ale napawał mnie dumą fakt, że kreskówka powstała w moim mieście. Mówiąc o fenomenie Bolka i Lolka trzeba skupić się na tym, że - jak na tamte czasy - to była bardzo dobra animacja, większość przygód była wzięta z codziennego życia, a serial był ozdobiony znakomitą razie Bolek i Lolek nie mają jeszcze w Bielsku-Białej swojej ulicy. Ma ją za to Reksio - bajkowy piesek, który także urodził się w bielskim pierwszaA gdyby Bolka i Lolka pokazać jako tych, których życiowy czas płynął od narodzin tak jak zwyczajnym ludziom? To znaczy - mężczyzn, którym stuka właśnie magiczne 50 lat. Jak ich wmontować we współczesną Polskę? Może tak?Bolek skończył zaoczne studia z marketingu, zapisał się do rządzącej partii i robi karierę w trzech radach nadzorczych spółek skarbu państwa. Kupił sobie terenówkę Dacia Duster i buduje dom pod miastem. Ma dwójkę dzieci, które są już na studiach, oraz żonę, którą zdradza z partyjną stażystką podczas licznych wyjazdowych powiodło się gorzej. Jest starym kawalerem, który próbuje szczęścia na portalach randkowych, ale z kiepskim skutkiem. Stał się jeszcze bardziej pulchny i rozrósł się w pasie, a wrodzona poczciwość - choć raczej wypadałoby powiedzieć "wrysowana" - nie jest cechą, która pomaga w życiu. Klepie więc biedę jako wiejski nauczyciel historii, czeka na przeszczep stawu biodrowego - ma termin na 2019 - i wykłóca się z Bolkiem na fejsbuku o politykę, OFE, Smoleńsk i Okrągły 30-letniaPrzez 23 lata nakręcono ponad 150 odcinków "Bolka i Lolka" i dwa filmy pełnometrażowe, co przy dzisiejszej serialowej nadprodukcji wydaje się nieomal lenistwem. "Wielka podróż Bolka i Lolka" nakręcona w 1977 roku była pierwszym polskim pełnometrażowym filmem animowanym. Ostatnie odcinki nakręcono w 1986 1973 twórcy, bynajmniej nie pod wpływem środowisk feministycznych, wprowadzili Tolę. Pojawiła się w 30 odcinkach, ale bardziej drażniła, niż zaciekawiała. Pewnego dnia więc zniknęła. Ot, tak, jak niewygodni świadkowie w serialu o rodzinie sukces lubi mieć na ogół kilku ojców, zwłaszcza w branży filmowej, po latach doszło do długotrwałego, bo 30-letniego, skomplikowanego procesu o ojcostwo Bolka i Lolka. Procesowali się najpierw Władysław Nehrebecki z Alfredem Ledwigiem i Leszkiem Lorkiem, współautorami rysunkowego wizerunku. A potem ich spadkobiercy. W rezultacie tej kłótni zaprzestano produkcji wizerunek wykorzystywano nadal w komiksach. Córka Władysława Nehrebeckiego z drugiego małżeństwa, Marzena, z obrzydzeniem pisała trzy lata temu na swym blogu, jak odkryła kiedyś rysunki z lat 90., na których Bolkowi dorysowano na głowie modny wtedy koński ogon. Żaliła się też na jednego z żyjących braci - tego, który w bajce był fajtłapowatym Lolkiem - że nigdy nie pokazał jej umowy do praw po ich ojcu i że zbyt skąpo wydzielał jej tantiemy od bajek, a potem całkiem zerwał kontakt."Zarówno moi bracia, jak i moja mama pałali do siebie taką nienawiścią, że żadna współpraca za żadne pieniądze nie wchodziła w grę" - drugaA gdyby rysunkowych braci postarzyć tylko nieznacznie? Na czym by wtedy można oprzeć współczesny scenariusz?Bolek i Lolek kończą studia. Bolek jest informatykiem, Lolek historykiem sztuki. Bolek, bardziej awanturniczy przecież, podejmuje decyzję o wyjeździe z kraju. Ląduje na londyńskim zmywaku w hinduskiej restauracji, której właściciel - Sanjiv Coś Tam Coś Tam - dożywia chłopaka za restauracji przychodzi młoda Polka z tabletem, który się zawiesza. Sanjiv woła na pomoc Bolka. Dziewczyna okazuje się być narzeczoną właściciela firmy informatycznej, też Polaka, który wyjechał na Wyspy i w dwa lata rozkręcił tu biznes, zatrudniający 500 osób. Za dwa dni Bolek dostaje zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Za trzy miesiące przeprowadza się do lepszej tym czasie w Polsce Lolek jeździ codziennie autobusem do hipermarketu budowlanego, gdzie wyciąga miesięcznie 1,2 tys. na rękę. Pewnego dnia, cofając wózkiem widłowym, wjeżdża w piramidę puszek z farbami, co zostaje uwiecznione telefonem przez jednego z klientów. Filmik ląduje na Youtube i robi furorę, Lolek staje się gwiazdą narażenie na szwank dobrego imienia firmy zostaje wyrzucony z roboty. Idzie pracować na czarno przy budowie kolejnego marketu, lecz gdy upomina się o wypłatę, właściciel firmy bije go dotkliwie. Chłopak ląduje w szpitalu, ciągną do niego pielgrzymki reporterów; Lolek znów przeżywa swoje medialne pięć dostrzega znaki czasówZ tego, że Bolek i Lolek mają rynkowy potencjał bomby atomowej zdaje sobie sprawę wielu wydawców. Na przykład zacny krakowski "Znak", sprawca odświeżenia wizerunku Bolka i Lolka i właściciel praw do używania tego wizerunku. Zapytana przez nto Marta Konior, dyrektor wydawniczy Znak Emotikon, odpowiada tak:- Wcześniej książeczki z Bolkiem i Lolkiem walały się w koszach z tanią książką, ale nam od trzech lat udaje się windować je coraz wyżej w rankingach. Wydajemy serię "Nowe przygody Bolka i Lolka", a w tym roku daliśmy książce złotą oprawę i dopisaliśmy podtytuł: URODZINY. Na czym polega nasz sukces? Przede wszystkim zapytaliśmy dzieci, co by w tych bajkach chciały zobaczyć. Pokazywaliśmy konkretne rozwiązania, konkretne obrazki i treści, i obserwowaliśmy co taka fatyga? Bywało tak, że rodzic, powodowany ciepłym wspomnieniem młodości, kupował w księgarni książeczkę, ale potem musiał ją wstawić na półkę, bo dziecko nie chciało czytać. Dlaczego?Marta Konior: - Bolek i Lolek jadą w maluchu? Ale przecież nie ma takiego auta? Więc wsadzamy ich do współczesnej hondy. Bolek i Lolek siedzą na wersalce? A co to za dziwny mebel? Więc sadzamy ich na leżance z dostrzegać znaki czasów. Dlatego pani Marta myśli już o kolejnych badaniach, bo tamto pokolenie, które trzy lata temu zachłysnęło się nowymi przygodami Bolka i Lolka, zdążyło już podrosnąć, nauczyło się korzystać ze smartfonów, ma inną wrażliwość. Świat pędzi niczym strzała z kuszy, wypuszczona przez urwisów 50 lat to "złote wydanie" nowych przygód Bolka i Lolka uświetnili swoimi piórami tacy krakowscy autorzy jak Wojciech Bonowicz, Bronisław Maj czy Jerzy Illg, dotychczas mierzący się literacko - na przykład na łamach "Tygodnika Powszechnego" - z udręką istnienia czy dylematami trzeciaAlbo nie kombinujmy z wiekiem chłopców, niech będzie po bajkowemu - że się nie starzeją. Jak dziś mogliby zaistnieć we współczesnej Polsce? Najlepiej wystąpić w którymś z kolejna edycja programu "Mam talent". Bolek i Lolek wychodzą na scenę, poklepywani przez Marcina Prokopa i Szymona Hołownię. Występują zaraz po fakirze, bezlitośnie wyśmianym przez Agnieszkę to człowiek-orkiestra, gra na kombajnie skonstruowanym z akordeonu, perkusji i harmonijki ustnej. A Bolek do tej muzyki wygina śmiało jest zachwycone. Agustin Egurolla patrzy na Bolka zauroczony, Małgorzacie Foremniak kapią z oczu łzy wzruszenia, a Agnieszka Chylińska krzyczy na koniec występu: Zaje... (pipkanie)…ście!!!!!!!!!!!!!!!!Chłopcy ruszają w trasę koncertową po Polsce. Występują w remizach i salach kultury, a raz nawet w rezydencji pewnego lokalnego gangstera. Fotografują się też z nimi GÓRNIAK, Nowa Trybuna Opolska
O dwóch takich, co ukradli Olsztyn. "Grzymowicz z Małkowskim tworzą nierozerwalną parę. Olsztyn może być metropolią, ale musi pożegnać obu Panów" Polityka opublikowano: 2021-12-12 10:40:26.351420+01:00; aktualizacja: 2021-12-12 22:02:13.410676+01:00

Pod takim hasłem odbędzie się w Krakowie I Konferencja na temat obecności osób z niepełnosprawnością intelektualną we wspólnocie Kościoła. Uczestnicy spotkania będą rozmawiali o tym, co jest ważne w tworzeniu wspólnoty z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i jak wspierać ich rodziny w dołączaniu do wspólnoty Kościoła. Wymienią się konkretnymi pomysłami, w jaki sposób towarzyszyć osobie niepełnosprawnej intelektualnie we Mszy św. i jak pomóc jej w przygotowaniu do przyjęcia sakramentów. Konferencja odbędzie się w sobotę o w Auli św. Tomasza u krakowskich dominikanów na ul. Stolarskiej 12. Do udziału w spotkaniu organizatorzy zaprosili o. Andrzeja Kosteckiego OP, który opowie o intuicji wiary osób niepełnosprawnych intelektualnie. Dominikanin jest od 30 lat związany ze wspólnotami L'Arche oraz Wiara i Światło, a od 20 lat pracuje na Węgrzech. Dr Anna Maliszewska z Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego i autorka książki "W stronę antropologii inkluzywnej: głęboka niepełnosprawność intelektualna a człowieczeństwo", powie o antropologii obejmującej wszystkich. Jej wykład zatytułowany jest "Włączać, a nie wyłączać". Dr Renata Katarzyna Bogiel w wystąpieniu "Pełnosprawne serca, czyli o tym, jak osoby z niepełnosprawnością intelektualną uczą zdrowych wiary" podzieli się swoimi doświadczeniami we wspólnocie Apostolstwa Chorych. Obecnie pracuje w Krajowym Sekretariacie Apostolstwa Chorych i redakcji miesięcznika. Na co dzień zaangażowana jest w Ruch Światło–Życie oraz szeroko rozumiane duszpasterstwo chorych. O. Michał Tadeusz Handzel OSPPE wystąpi z przemyśleniami pod hasłem "Rozwój w miłości przy niepełnosprawności intelektualnej". Paulin pracuje duszpastersko przy bazylice na Skałce w Krakowie. Jest członkiem Stowarzyszenia Na Rzecz Osób z Zespołem Aspergera i Ich Rodzin "jestem ZA". Anna Paruch, czyli "matka od zadań specjalnych", prowadząca blog Dla Dwóch Takich Co Ukradli Serce, na konferencji powie o "przygotowaniach szytych na miarę", czyli o katechezie, która jest towarzyszeniem w drodze do Boga osobom z niepełnosprawnością intelektualną. Spotkanie organizowane jest przez wspólnotę Łanowa z okazji 25-lecia jej nieprzerwanego istnienia. To grupa młodych ludzi, którzy opiekują się i przyjaźnią z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i fizycznie, mieszkającymi w DPS przy ul. Łanowej w Krakowie. Mają wspólne Msze św. i spotkania raz w tygodniu, wyjeżdżają czasami razem na weekendy, a dwa razy w roku na tygodniowe obozy rehabilitacyjne. Wspólnie przygotowują się do przyjęcia sakramentów świętych. « ‹ 1 › » oceń artykuł

O dwóch takich, co nic nie ukradli 1999. O dwóch takich, co nic nie ukradli. Film. 1g. 18m. Komedia. 1999-10-08. Polska. Burmistrz miasteczka Cierpie Dolne ( Krzysztof Zaleski) zwie się Rączka (rączka rączkę myje), a prominent ( Witold Dębicki) trzęsący tą miejscowością nosi nazwisko Wyjątek. Faktycznie, przez wszystkich - nie

W macierzyństwie nie może chodzić tylko o więzy krwi. Według mnie są to więzy miłości, bliskości. One są najważniejsze, najbardziej prawdziwe – mówi Anna Paruch, mama adopcyjna dwóch Wojtków i autorka bloga „Dla Dwóch Takich Co Ukradli Serce”. Małgorzata Bilska: Jest Pani mamą z wyboru. W dodatku mamą chłopaków, którzy potrzebują szczególnie dużo miłości – duży Wojtek ma autyzm, mały Wojtek ma Zespół Downa. Wokół macierzyństwa istnieje sporo mitów, które Pani traktuje z dystansem. Można być szczęśliwą mamą, kiedy nie „nosiło się dzieci pod sercem”, jak mawiają niektórzy? Anna Paruch: Jak zostałam mamą Wojtków, często słyszałam pytanie: No dobrze, ale co z twoim życiem? Albo: Kiedy będziesz miała swoje dzieci? Strasznie mnie to wkurzało, bo to tak, jakbym swoich dzieci nie miała, tylko obce. Myślałam wtedy o sytuacji, w której dzieci z rodzin adopcyjnych dowiadują się o adopcji i poszukują rodziców teoria – choć może nie wszyscy to zrozumieją – jest taka, że gdyby „podstawić” im kogoś i powiedzieć, że to jest mama, natychmiast pojawiłaby się więź emocjonalna. Ona tworzy się na poziomie emocji, nie krwi. To byłoby wielkie oszustwo, nie można tego zrobić z powodów etycznych. Chodzi mi jednak o to, że w macierzyństwie nie może chodzić tylko o więzy krwi. Według mnie są to więzy miłości, bliskości. One są najważniejsze, najbardziej prawdziwe. Kiedy się jest razem nie tylko wtedy, gdy jest łatwo i fajnie, ale i gdy jest trudno. Na przykład dziecko choruje i cierpi, a mama jest przy nim i je wspiera. Boli je brzuch, a mama trzyma je za rękę. Więź buduje się każdego dnia. Ja codziennie mówię Wojtkom, że ich kocham. Nigdy nie przeszłam nad tym do porządku dziennego. To według mnie bardzo ważne. Wojtki są niepełnosprawni, dlatego pieluchy i butelki też przerobiliśmy, mimo, że byli już więksi. Wszystkie etapy macierzyństwa mam zaliczone i nie czuję, żebym coś zna opowieści o tzw. instynkcie macierzyńskim. Zastanawia mnie, czemu kobiety – obdarzone naturalnym instynktem – boją się rodzić dzieci z Zespołem Downa czy ciężko chore. Instynktownie powinni kochać każde dziecko. Więc jak jest?Nie wierzę w instynkt jako taki. Myślę, że miłość matki powstaje na poziomie utworzonej z dzieckiem relacji. Znam mnóstwo mam dzieci z Zespołem Downa, które są zakochane we własnych dzieciach. Znam też takie, które mówią: Kocham moje dziecko, ale nienawidzę Zespołu Downa. Każdy ma inny sposób pogodzenia się z sytuacją. Mnie pociągnął do Wojtków nie instynkt, tylko relacja. Najpierw była relacja, potem miłość, a potem – zostałam ich mamą. Zanim ja nazwałam siebie mamą Wojtków, w pewnym sensie powiedział to do dużego mój tata – słowami „Chodź do dziadka”.Kiedyś przyszłam do nich do Domu Pomocy Społecznej na Łanowej. Mieszkali za taką szybą. Nigdy nie zapomnę, jak jeden z chłopców, Michał, zobaczył mnie i zawołał: Wojtek! Mama idzie! Ja bardzo długo nie usłyszałam tego słowa od Wojtków. Mamy na nie czekają. Z dziećmi niepełnosprawnymi jest inaczej, bo one nie mówią. Duży Wojtek powiedział to niedawno. Nauczył się języka gestów, za tym poszło słowo. Miał już ponad 20 Pani o początkach Waszej relacji? Poznaliście się w Domu Pomocy Społecznej na Łanowej w Krakowie, gdzie przebywali, a Pani tak naprawdę zaczęła się od pierwszego spotkania u mnie w domu, kiedy zabrałam dużego Wojtka z DPS-u na święta. Szybko poczuł się u siebie, mimo autyzmu i tego, że często wydawał się taki nieobecny. Czuł się u nas dobrze. Po powrocie do DPS-u zobaczyłam jego wielkie cierpienie. Czyli nie było tak, że jest mu wszystko jedno, gdzie jest… To spowodowało, że musiałam pomyśleć, co z tym dalej zrobić. Powoli budować wspólne życie. To nie była decyzja taka, jak w przypadku adopcji. Wojtki najpierw pojawili się w moim życiu, wywrócili mój świat trochę do góry nogami. A ja tylko musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jestem na nich także:Rodzice Marysi: Adopcja to nie „osiągnięcie”. To miłość [reportaż]Jakie cechy powinna mieć dobra mama? Pytanie pozorne banalne, ale dziś model bycia mamą się zmienia, razem z rolą społeczną kobiety. Na pewno – jest chyba najważniejsza. Wszyscy mówią, że mam jej bardzo dużo. Nie zawsze tak było, cierpliwość jest czymś, czego człowiek się uczy. Jakie cechy powinna mieć? Nie wiem, czy są takie. Powinna być otwarta na naukę. Całe życie trzeba uczyć się tego, jak być ze swoim dzieckiem. Nie zakładać, że już wszystko wiem, nic mnie nie zaskoczy, nic się nie wydarzy. Bo wtedy może dojść do zgrzytu i tego, że się nie Panią Jean Vanier. Czy ktoś jeszcze? Pani blog jest pełen radości i pozytywnej energii, które aż Vanier stał się dla mnie kimś najbliższym, chciaż nie mam z nim kontaktu. Spotkałam go raz, może dwa razy w życiu. Jego duchowość i myślenie o człowieku niepełnosprawnym stały się moim znaczy?Pokazał, że w niepełnosprawnych intelektualnie trzeba dostrzegać ludzi. Patrzeć głębiej i widzieć nie tylko to, co jest na zewnątrz. Nie dać się odstraszyć dziwnym zachowaniem. Miałam na początku kłopot. Jak już chciałam podjąć decyzję, jedyne, czego się bałam, to ich dorosłość. Jak długo dzieci są małe, także z autuzmem i Zespołem Downa, jest cudownie. Słodki mały chłopczyk – wszystkie panie „niuniają” nad nim. Jesteśmy na plaży, on ma lat 10, wygląda na 1,5 roku. Jest słodziakiem, wszyscy się nim zachwycają. Staje się dorosły i ktoś śmieje się z niego na ulicy. Poradzić sobie z tym jest mi do dzisiaj strasznie trudno. Są rzeczy, na które się nie godzę. Bałam się nie tego, jacy będą, czy ich ogarnę, tylko konfrontacji ze społeczeństwem. Dlatego życie Jeana Vaniera i jego podejście jest mi tak bliskie. U niego osoby niepełnosprawne intelektualnie czują się także:Kto przytuli niechciane dzieci?Rodzice chyba najbardziej boją się tego, co stanie się z chorymi dziećmi, kiedy ich zabraknie. Co by im Pani powiedziała?Niestety, też tego doświadczam. Nie wiem, jak chłopaki by sobie poradzili. Byłoby cierpienie, agresja, wszystko co najgorsze. Nie ma na to dobrej odpowiedzi. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że powinniśmy odejść razem. W jednym momencie. Tak się niestety zazwyczaj nie zawierzenie, że Bóg nas z tym nie zostawi. To też wyzwanie dla nas, wspólnoty wierzących, mamy wzajemnie brzemiona nie szukam super rozwiązania, choć może mogłabym coś zrobić? Co zapewni im bezpieczeństwo na przyszłość…
Dorota Roqueplo. Montaż. Mirosław Kęsiak. Produkcja. Jacek Kucharski. Katarzyna Janus (kierownik produkcji) O dwóch takich, co nic nie ukradli – polski film komediowy z 1999 roku w reżyserii Łukasza Wylężałka . Okres zdjęciowy trwał od sierpnia do września 1998. Zdjęcia do filmu były realizowane we Władysławowie, Rozewiu
ROZDZIAŁ SIÓDMY w którym ludzie i zwierzęta starają się nadaremnie puste głowy Jacka i Placka napełnić olejem mądrości Gdybym kiedykolwiek dopadł Patałłacha - mówił Jacek wędrując z Plackiem piąty dzień przez bezdroża - marny byłby jego los. - Wyrwę mu ogon - groził Placek - aby go mógli wreszcie zobaczyć. Tak narzekając na nieuczynność zwierzaka, co nie chciał dla nich pracować, wielkie w nich tym nierozumnym postępkiem wywołując zdumienie, wędrowali wciąż na zachód; żywili się mizernie, czym się zdarzyło, w każdym razie nie lepiej od swojego wroga Patałłacha. Zbliżali się coraz bardziej do okolic zaludnionych, widzieli bowiem czasem z oddali ludzkie siedziby albo sine dymy z kominów. Bali się jednakże zbliżyć; do ludzkich osiedli, zewsząd bowiem dobiegały ich naszczekiwania psów, które ich lękiem przeraźliwym przejmowały od czasu, kiedy na bagnach ujrzeli widmo straszliwego psa. Zapomnieli zupełnie o rodzinnym miasteczku, zapomnieli o matce. Człowiek, który wychodzi z domu na obczyznę, ciągnie za sobą przez świat cały cieniutką, niewidzialną niteczkę. Jej początek przywiązany jest do drzwi rodzinnego domu, a nić odwija się z serca jak z czerwonego kłębka. Czasem tylko śmierć, bardzo smutna, przecina nożycami tę niteczkę purpurową. Ci chłopcy jednakże zerwali ją tuż za progiem swojego domu. Wlokła się za nimi czas niejaki, jak niteczka krwi, lecz już jej nie widać. Już by nie znaleźli powrotnej drogi idąc jej śladem. Zdawało im się, po kilku zaledwie dniach, że lata całe minęły od chwili, kiedy uciekli z domu. Za nimi na przebytej drodze legła mgła zapomnienia, a w ziemi głęboka rozwarła się przepaść. Nie wiedzieli, jak bardzo nieszczęśliwy jest człowiek, który cisnął w odmęt, niepamięci wszystkie wspomnienia. Nie wiedzieli tego nieszczęśni chłopcy, że czasem dusza człowieka musi się napić ze świętego źródła wspomnień, aby się orzeźwić, kiedy jest zmęczona, aby ozdrowieć, jeśli jest chora. Nie wiedzieli o tym, że nawet kiedy trud życia okryje się siwizną, wtedy wśród samotnej nocy można znaleźć światełko w ciemności, wspomniawszy owe bezgrzeszne lata chłopięce, najcudowniejsze i najsłodsze. Ten, co wydarł sobie z pamięci wszystkie święte wspomnienia, myśli, że jest wolny i że mu jest lekko na duszy, bo zbył ciężaru. O, nieszczęśliwy! Kiedyś poczuje, że jest sam, i poczuje, jak mu serce ziębnie, jakby na lodowej znalazł się pustyni. Wtedy w wielkim smutku woła swojej matki, ale głos wyschłego serca niedaleko doleci. Nie myśleli o tym wszystkim ci dwaj włóczędzy. Na razie było im dobrze, choć głodno, ale słońce świeciło bujnie, ziemia kwitła, szumiały wody. Nikt ich nie zmuszał do pracy, nikt od nich niczego nie żądał. Szli przez kraj piękny i bogaty. Pomyśleli, że tu się chyba zaczyna ta ziemia obiecana, w której nie potrzeba pracować. Z wielkim tedy zdumieniem przystanęli jednego razu u boku lasu, ujrzawszy maleńką mrówkę, co z ogromnym trudem wlokła krętymi ścieżynkami wśród traw gałązeczkę dziesięć razy większą od niej. Ciężka to musiała być praca, ponad siły tego owada, mrówka bowiem często przystawała w drodze albo wywracała się pod brzemieniem, na chwilę jednak nie przerywała swojego trudu, śpiesząc się bardzo i gramoląc się pod ciężarem, jeśli ją przygniótł. Jacek rzekł: - Widziałem obłąkanego barana, który oszalał ze strachu przed nami, widzieliśmy osła, który głupio oszalał od nadmiaru mądrości, ale nie widziałem jeszcze obłąkanej mrówki. Patrz, Placek, przecie ona dźwiga całe drzewo. - Nierozumna istota! - zawołał Placek z pogardą. - Ma na własność ogromny las, a dźwiga w upale gałązkę. Widać, że w tych okolicach panuje jeszcze szaleństwo pracy. Ach, cóż to za przebrzydły owad! - krzyknął Jacek. Mówiąc to nadeptał nogą biedne stworzenie. - Teraz sobie odpoczniesz - zawołał śmiejąc się. Jeszcze nie skończył mówić, a już inna mrówka zjawiła się nie wiadomo skąd na drożynce i poczęła wlec gałązkę z taką zapamiętałością, jakby zależało od tego jej życie, czy ją dowlecze tam, gdzie powinna. Chłopcy przypatrywali się ze wzgardą temu straszliwemu trudowi, po czym przydeptał ją Placek. Zabili tak trzecią, czwartą i dziesiątą. Mrówki, nie zważając na rzeź, przerażone, lecz bardziej pracowite, wyległy całym tłumem. Bose nogi Jacka i Placka wgniatały je w ziemię, chłopcy bowiem uczynili sobie straszliwą zabawę z mordowania niewinnych stworzeń. Śmiejąc się głośno skakali jak opętani, szerząc zniszczenie. W jednej chwili jednakże ogarnął ich niepokój i poczuli, że coś po nich łazi, po plecach, po nogach i po rękach. Krzyknął wreszcie przeraźliwie Jacek, krzyknął jeszcze przeraźliwiej Placek. Sto mrówek usiłowało wydrzeć sobie tragiczną gałązkę, a tysiące tymczasem uczyniły wyprawę na Jacka i Placka. Dotąd skakali wesoło, teraz jednak zaczęli skakać jeszcze wyżej, ale nieco smutniej. Zaczęli biegać wyjąc jak opętańcy: kiedy Jacek drapał się po brzuchu, Placek tarzać się począł po ziemi ległszy na plecach. Nic to jednak nie pomogło. Pracowite zwierzątka teraz dopiero, pokazały swą sumienną pilność, jak gdyby postanowiły nie pominąć najmniejszej cząsteczki na ich skórach. Gdyby w tej chwili odbywały się zawody sportowe, Jacek otrzymałby pierwszą nagrodę za skok wzwyż, a Placek za skok w dal. Jeleń takich nie czyni susów, jakie czynili oni; najdzikszy Indianin tańcząc taniec wojenny nie wydaje tak straszliwych okrzyków, jakie oni wydawali. Poczęli płakać, skomleć i wyć. Wreszcie Jacek wydobył z siebie jaki taki ludzki głos: - Skaczmy w wodę! - krzyknął. - Gdzie jest woda? - zawył Placek. - Nie wiem... - płakał Jacek - nie widzę... - Uciekajmy! - darł się Placek. Zaczęli biec na złamanie karku, a mrówki jechały na nich, zupełnie nie przerywając swojej wesołej pracy i ciesząc się zapewne, że bez wielkiego trudu zwiedzą dalekie okolice. Wreszcie ukazała się rzeczułka, w którą Jacek i Placek skoczyli jak dwa szczupaki. Zanurzyli się kilka razy z głową i tkwili w wodzie, 'nie śmiejąc z niej wyjść. Nagle zadrżeli, bo coś obok nich strzeliło jakby z pistoletu. Rozległ się mocny głos podobny do klaśnięcia. Obejrzeli się ze strachem i ujrzeli dziwne stworzenie, które z wielkim gniewem tłukło płaskim ogonem o wodę, jak czasem bielące płótno kobiety biją w nią kijanką. Wiele innych stworzeń siedziało na grobli, która przecinała rzeczułkę tworząc sztuczną zatokę, i mądrymi oczyma przypatrywało im się z niesmakiem. Ten zaś zwierz, który zrobił sobie strzelbę z ogona, klasnął jeszcze kilka razy, wreszcie wrzasnął: - Precz z wody, kocmołuchy! - Zaraz wyjdziemy - rzekł Jacek, szczękając zębami - ale pokąsały nas mrówki i musimy uśmierzyć ból. - Mało mnie to obchodzi! Wyłaźcie z wody natychmiast! - Ale czemu tak zaraz? - Bo potrujecie ryby, brudasy! - A czy to wasze ryby? - Nasze czy nie nasze, wam nic do tego! Zmyjcie z siebie brud i precz z wody! Chłopcy zanurzyli się kilkakroć w wodzie i wyleźli na brzeg, aby się osuszyć. - Hej, wy tam! - krzyknął zwierzak. - Czemuście się nie obmyli! - Owszem! - zawołał Jacek. - Jesteśmy już czyści. Zwierzak pacnął gniewnie ogonem o wodę. - Wcale nie jesteście czyści, na gębach macie jeszcze ślady błota. - To nie jest błoto, to się nie da zmyć! - A cóż to takiego? - Piegi! - Co to znaczy "piegi"? - To taka nasza uroda... Ale jakim prawem tak nas wypytujesz? Coś ty za jeden? - Ja jestem król bobrów!- odkrzyknął z dumą zwierzak. - A to są moi bracia, bobry. Niecierpliwią się, bo przeszkodziliście im w pracy... - W czym? - zapytali chłopcy ze zdumieniem. - W pracy. Czy się wam woda wlała do uszu, że nie słyszycie? Pracujemy ciężko i nie mamy czasu na niemądre gadania. - A nad czym wy pracujecie? - Budujemy tamę i domy. Tniemy drzewo i spławiamy je umiejętnie, bo chcemy umocować groblę, woda bowiem w tym miejscu była zbyt bystra, a my lubimy wody spokojne i głębokie, aby nikt nie ujrzał drzwi wiodących do naszych domów. - Ależ to straszliwa praca - zawołał Jacek. - Po co to robicie? Stary bóbr spojrzał na niego z podziwem. - Jak to: po co? Widzę, że woda nalała ci się nie tylko do uszów, ale do głowy, bo bredzisz. Pracujemy, bo musimy. - A któż wam każe? - Nikt nam nic nie ma do rozkazywania. Ojcowie nasi pracowali, pracujemy my i pracować będą nasze dzieci. Kochamy naszą pracę, gdyż chociaż jest ciężka, mądra jest i pożyteczna. Czy wy nie pracujecie? - Gardzimy pracą! - Uff! uff! - stęknął bóbr w niewypowiedzianym zdumieniu. - Właśnie wędrujemy do kraju, w którym nikt nie pracuje. Chodźcie z nami, bobry! Będzie wam rozkosznie i wesoło... Będziemy jeść i pić... - A kto będzie dla nas budował domy? - zapytał Bóbr. - Dom jest to głupi wynalazek. Tam, dokąd idziemy, stoją same pałace, których nikt nie budował. Chodźcie z nami! Stary bóbr spojrzał na nich z gniewem i ze smutkiem równocześnie. - Z wami? - rzekł sapiąc. - Z wami? W najbliższym mieście zdarlibyście z nas skóry i sprzedali na futra. Hej, wy oberwańcy, zdechłe żaby, nakrapiane jaszczurki, glisty ziemne, czerwonoportkie basałyki! Byłbym wam przebaczył, żeście nam zmącili wodę, choć widzę, że już kilka ryb, oczadziałych z powodu waszego zapachu, pływa po niej brzuchami do góry. Tego wam jednak nie przebaczę, że gadacie obmierzłe głupstwa nam, zwierzętom mądrym i pracowitym. Jak śmiecie obrażać bobry? Dość tego! Bóbr umie przegryźć gruby konar drzewa, a wy się zaraz o tym przekonacie. Złapiemy was i obetniemy wam zębami chude patyki waszych nóg. Hej, bracia bobry! Złapać mi tych drapichrustów! Jeszcze nie skończył swojej głośnej przemowy, a Jacek i Placek już byli daleko: gnali tak, jakby im kto pięty przypiekał żelazem. Słyszeli poza sobą od strony wody wesoły śmiech i ucieszne klaskanie wody bitej ogonami. - Straszne to są jakieś figury - mówił odpoczywając zadyszany Jacek. - Budują domy - rzekł Placek z mimowolnym podziwem. - I ciężko pracują - dodał Jacek. - Pomyśl, jak straszliwie zepsuty jest cały świat; czy wszystek świat pracuje? I jeszcze się taki zwierzak obraża, kiedy mu zaproponowałem życie bez pracy! - Z tego widać, że musimy być bardzo jeszcze daleko od błogosławionego kraju. - A Patałłach może już tam dobiegł? - Nie wspominaj mi tego bydlaka. Gdyby tam był, już byśmy o tym wiedzieli, bo ryczałby z nadmiernej uciechy na sto mil. - Osły mają zwykle szczęście! - Patałłach istotnie ma szczęście, bo mu nie oberwałem na pożegnanie ucha. Oj, jak mnie swędzi skóra! - Przeklęte mrówki! - Nie mów o nich, bo mi się znowu zaczyna zdawać, że łażą po mnie. Ale słuchaj no, Jacku, może by tak kogo zapytać o drogę? Nie może być, aby nikt nie słyszał o takim kraju, w którym nikt nie pracuje. - Kogo zapytać? Każdy jest dla nas tak nieuprzejmy albo zajęty pracą. - Spójrz, coś leci!... o, siada na kwiatach!... Co to takiego? - Nie wiem, jakieś małe stworzenie i widać łagodne, bo lubi kwiaty. - Czy ten, co lubi kwiaty, jest łagodny? - Tego nie wiem, ale myślę, że tak jest, bo nasz nauczyciel lubił kwiaty. I nasza matka, pamiętasz... - Daj mi pokój, niczego nie pamiętam... Po co przypominasz matkę? - Tak mi jakoś się przypomniało... Już tego nie uczynię... Ale zagadaj no do tego stworzenia! Jacek nachylił się nad kwiatem, na którym usiadło złote stworzonko. - Kto ty jesteś? - zapytał. - Pszczoła - ozwał się brzękliwy głosik. - Cieszymy się, że cię spotykamy - rzekł Jacek przymilnie. - Czy nie możesz nam powiedzieć, jak daleko jest do takiego kraju, w którym nie pracują? Pszczoła zerwała się z kwiatka i przeleciała na drugi. - Czy nie słyszałaś, pszczoło, że cię grzecznie pytam? - Słyszałam! - Więc czemu nie odpowiadasz? - Daj mi pokój, nie mam czasu! - Musisz nam odpowiedzieć - krzyknął Placek - bo jeśli nie odpowiesz, to cię zabiję! Pszczoła, nie zwróciwszy nawet uwagi na jego słowa, przeleciała na inny kwiat. - To jakieś głupie stworzenie - szepnął Jacek - wciąż tylko wącha kwiaty. Należy z nim rozmawiać spokojnie. Hej, pszczoło - krzyknął - dlaczego nam nie odpowiadasz?! - Bo po co mam odpowiadać na niemądre pytania? - zabrzęczała pszczoła. - Więc nigdy nie słyszałaś o takim kraju? - Owszem, słyszałam. Niedawno przebiegał tędy straszliwy zwierz kłapouch i ryczał o tym na cały świat. Podobno był to osioł. Taki kraj nie istnieje... - Ej! - rzekł Jacek - a ja myślę, że ten kraj już chyba niedaleko. Przecie ty latasz sobie, wesoło brzęcząc, i nic innego nie robisz, tylko wąchasz kwiaty. Pszczoła musiała się bardzo zdumieć, tak że aż zachwiał się ten kwiat, na którym siedziała. - Ja wącham kwiaty? Czy jesteście obrani z rozumu? Przecież ja jestem pszczoła! - Cóż więc z tego, że ty jesteś pszczoła? - To znaczy, że nie znam chwili wytchnienia i pracuję, pracuję bez końca. Odbywam dalekie podróże, aby znaleźć pracę. Przestaję pracować wtedy dopiero, kiedy umieram. - A cóż ty takiego robisz? - Robię wosk, z którego buduję spichrze, a w nich przechowuję miód, aby miało się czym żywić nowe pokolenie. - Miód?! - szepnął Jacek. - Placku, słyszysz? Placek nie mógł odpowiedzieć, bo na sarn dźwięk tego słodkiego słowa wywalił język, jakby czekał, że mu nań spadnie kropla miodu. Wtedy Jacek rzekł chytrze: - Wiemy o tym wszystkim, pracowita pszczoło, i bardzo jesteśmy uradowani, że cię widzimy przy twojej ciężkiej pracy. Czy teraz masz w swoim domu miód? - Mam, cudowny, świeży i pachnący. - A gdzie jest twój dom? - Tam, gdzie stoją te trzy drzewa; w dziupli tego, rośnie w środku, jest mieszkanie moje i moich sióstr. - A wiele ty masz sióstr? - Tyle, ile jest na niebie gwiazd. - A ile jest gwiazd? - Tyle, ile pszczół. Gwiazdy to są pszczoły Pana Boga i zbierają miód na łące nieba. Ale żegnajcie mi! Nie mam czasu... Przed zachodem słońca muszę jeszcze sto dziewięć razy odbyć drogę do ula i z powrotem. - Szczęśliwej drogi - zawołał Placek. - Powinieneś wykrzyknąć to sto dziewięć razy - brzęknęła pszczoła i jak złota okruszyna zginęła w słonecznej mgle. Jacek spojrzał na Placka i mrugnął wesoło: - Placku - rzekł - będziemy mieli miód! - Placek powinien być z miodem, jeśli mam się uczciwie nazywać - rzekł Placek. - Chodźmy czym prędzej do mieszkania pszczoły. - Głupie to jest stworzenie - śmiał się Jacek - gdybym miał w domu miód, nie powiedziałbym tego nikomu, ale te wszystkie pracujące stworzenia są naiwne i łatwowierne. Pobiegli wesoło do trzech drzew, obejrzeli je starannie i w jednym z nich ujrzeli w rozwidleniu konarów czarny otwór, przy którym brzękliwy i nieustanny odbywał się ruch. Setki pszczół mijało się w locie; te, które wlatywały do ula, leciały lotem ciężkim, wylatujące zaś jak gdyby na lekkich płynęły skrzydłach. - Bardzo to jest zabawne - rzekł Jacek. - To są śmieszne stworzenia. - Ale spośród pracujących jedyne roztropne, bo przygotowały dla nas miód. Nigdy nie jadłem miodu, słyszałem jednak o nim wiele dobrego. Właź, Placek! Jazda! Placek tak drżał z radości, że wdrapał się na drzewo jak wiewiórka. - Wsadź tam rękę i wyciągaj miód! - Zrobione! - wołał z góry Placek. - Ratunku! - Czego się drzesz? - Ratunku! - ryczał Placek, padając jak gruszka na ziemię. - Co ci się... - zaczai mówić Jacek niespokojnie, ale nie skończył, bo zawył, jakby sam Patałłach nie potrafił. Porwali się do ucieczki, ale nad nimi i dookoła nich brzęczał rój pszczół w wielkim, straszliwym i sprawiedliwym gniewie; zapamiętały się i cięły, gdzie się dało. Bzykały i szemrały atakując ich głowy, te zaś, które z powodu zbytniego tłoku nie mogły się do nich dostać, uważały, że ręce i bose nogi nie są też najgorszym terenem do bitewnych operacji, a jeśli idzie o stopień wykształcenia, to i głowy, i nogi na tej samej stały wysokości. Jacek i Placek darli się wniebogłosy; napad mrówek był zaledwie zabawką wobec napadu tej rozgniewanej chmury fabrykantów miodu. Potężny to był wróg i w gniewie zapamiętały, zajadły i bitny. Widać, że praca dodaje takich sił do walki i do obrony tego, co się w trudzie wypracowało. Łatwo to było spostrzec każdemu, ale ani Jacek, ani Placek nie mieli czasu do rozważań, pragnęli tylko uciec z życiem. Żal było patrzeć na tę nierówną walkę, któż jednak miał się nad nimi użalić, choć płacz ich i narzekanie jazgotliwe słychać było na dziesięć mil dookoła. - Ratunku! - krzyczał Jacek. - O matko!... - płakał z wielkim szlochem Placek. Zaledwie wezwał matki, zdawało im się, że słyszą głos. - Do mnie! do mnie! - wołał ktoś ku nim, ktoś kogo nie widzieli, bo oczy mieli zapuchłe. Biegli jednak ku temu głosowi, z trudem i ostatkiem sił, bo ciała mieli poranione i pokłute, i czuli, że brzękną i przedziwnie tyją. Potoczyli się jak bezwładne kule z jakiegoś wzgórza i poczuli, że ktoś ich chwycił w ramiona. Otwarli z wysiłkiem oczy i patrząc jak przez szparki, ujrzeli, że są w małym brzozowym gaju i że jakiś staruszek, chroniąc ich od pszczół, przemawia do straszliwych owadów słodkim głosem. Pszczoły huczały, wciąż gniewnie i niespokojnie, lecz coraz ciszej, jakby je ukoił ten dobry głos. Staruszek mówił śpiewnie: - Odlećcie, odlećcie już, siostry moje. Kwiaty pachną i nie czas na wojnę... Ci chłopcy nie chcieli wam uczynić krzywdy, ale młode to i lekkomyślne... Uspokójcie się, siostrzyczki, i zgaście swój gniew... No, cicho już, cicho!... Wracajcie do domu, bo królowa się niepokoi... Patrzcie, jak strasznie pocięci są ci chłopcy. Już dość, już dość! Nigdy nie należy karać śmiercią... Cicho, cicho, cicho... Niech wam kwiaty pachną, niech się czerwienią i błękitnią... Ludu pracowity, odlatuj, odlatuj... Kiedy tak mówił, jak gdyby śpiewał starodawną pieśń, coraz ciszej czyniło się dookoła, a po dłuższej chwili nie widać było ani jednej pszczoły. Chłopcy siedzieli, wciąż jeszcze przerażeni, rękoma wodząc po swoich nabrzmiałych twarzach; chudzi dotąd, teraz wyglądali jak dwa księżyce w pełni albo jak owe kukły, które dzieci robią z okrągłych arbuzów. Całe ciało gorzało, jakby przypiekane ogniem, tylko łzy strumieniem płynące przynosiły im niejaką ulgę, chłodząc rozpalone twarze. Staruszeczek szybko się uwijając narwał wiele ziół i ich sokiem natarł im miejsca spuchnięte, co im bardzo pomogło. Nakarmił ich i napoił, pocieszył dobrymi słowami, potem rzekł: - Wielkie to szczęście, że was pszczoły na śmierć nie zagryzły. Wiedziałem, że są straszne w słusznym gniewie, nigdy jednak w takiej nie widziałem ich furii. Dziwna to jednak rzecz! Byłbym wam dawno przyszedł z pomocą, bo mam nad nimi władzę, niczego jednak nie widziałem ani nie słyszałem. Nagle ktoś krzyknął: "matko" - i to słowo zagrzmiało wielkim głosem, tak że się obudziłem z głębokiego zamyślenia i pobiegłem do was z raturikiem. Który z was, chłopcy moi, wołał matki? Żaden mu nie odpowiedział, a staruszek mówił w zamyśleniu: - Dobrze ten uczynił, gdyż jest to niezmierne zaklęcie. Wasza matka was ocaliła, dzieci moje. Ale ułóżcie się teraz w mojej chatce na spoczynek. Obok jest źródełko przeczyste i cieniste drzewa. Wziął ich za ręce i zbiedzonych zawiódł do szałasu, jaki sobie klecą pasterze, ułożył ich do snu, sam zaś poszedł noc spędzić pod drzewami. Chłopcy, od których odleciały pszczoły, ale od których strach dotąd nie chciał odlecieć, nie mogli zasnąć, rozmyślając nad swoją złą przygodą. Poprzysięgli pszczołom zemstę, nie wiedząc, jak jej dokonać. Przypominał im groźne owady ciągły ból i ustawiczne pieczenie; sklęsły im cokolwiek twarze, leczone sokiem ziół, ale jeden na drugiego nie mógł patrzeć bez zdumienia; Jacek nie poznawał pyzatego na gębie Placka, nagle zgrubiały Placek dziwił się, że chudy Jacek stał się opasły i gruby. Wciąż mieli takie uczucie, jakby im ktoś nalał za skórę płynnego ognia. W sercach ich wciąż się burzył gniew i tak gotował jak woda w garnku, bulgocąc i szumiąc. Leżeli długo w bolesnym i piekącym milczeniu; wreszcie szepnął Jacek: - Słuchaj no, Placek, co ten stary bredził o tym, że nas ocaliła nasza matka? - Gadał coś podobnego - odrzekł Placek - ale, widać, uszy mi spuchły, więc niedobrze słyszałem. - On chyba sam nie wie, co mówi - szepnął powoli Jacek, jakby się namyślając - bo jakże nas mogła uratować matka, która jest o sto mil stąd. - I ja tak myślę. Ten stary jest śmieszny! - Śmieszny on nie jest, ja myślę, że jest to raczej zły i przewrotny człowiek. - Przecież nas wyratował... - Tak, ale dlaczego pszczoły, które chciały nas zamordować, jego natychmiast usłuchały? Może on jest z nimi w zmowie? - Ciszej mów, żeby nas nie usłyszał. Poczekaj, zobaczę, czy już usnął. Rozchylił ostrożnie gałęzie tworzące ścianę szałasu i spojrzał na polanę. Księżyc świecił jasno i srebrzyście. Rozparł się szeroko wśród dwóch brzóz i tak wyglądał jak dziwny ptak, co przysiadł w podróży na gałęziach. Jasno było jak w dzień, tylko stokroć piękniej. Noc była jakby zaczarowana, mieniąca się i połyskująca srebrem i złotem; strumień był ze srebra, drzewa były srebrzyste, mchy błyszczały, jakby były uczynione ze srebra, a w powietrzu jakby drżał złocisty pył. Tak bardzo było cicho, że słychać było drżenie brzozowych listków i cichuteńki ich szelest, choć najlżejszego nie było powiewu, ale brzozy, widać, kąpały się w miesięcznej, srebrnej wodzie z lubością i drżeniem zachwytu. Placek patrzył opuchniętymi oczyma i nic nie widział przez dłuższą chwilę, bo mu się zaczęły majaczyć srebrne cienie. Musiał jednak dojrzeć coś dziwnego, bo chwycił Jacka za rękaw i pociągnął silnie. - Jacku! - szepnął z trwogą i zdumieniem. - Co się stało? - zapytał cicho Jacek. - Oczom własnym nie wierzę! - mówił Placek Spojrzyj tylko! Rozchylili szerzej gałęzie i patrzyli bez słowa. Na polanie, pełnej blasków, na srebrnym pniu po umarłej brzozie siedział staruszek w srebrnym łachmanie i ze srebrną brodą. Księżyc tak wszystko wysrebrzył, że powietrze lśniło migotliwym, drżącym, ślicznym blaskiem. Przed starym człowiekiem przysiadł na zadzie ogromny wilk, łapy ku niemu wyciągnął i patrzył mu żebrzącym wzrokiem w oczy, a stary człowiek, cicho i łagodnie przemawiając, wyciskał na wilczą łapę, widać zranioną, sok z ziół. Pogładził potem wilka po kosmatym łbie, a wilk polizał go językiem po ręce, po czym jak duch cicho i bez szelestu zniknął wśród drzew. - To czarownik! - szepnął Jacek. - Boję się! - kłapnął zębami Placek. - Nie bój się, przecie nas jest dwóch... - Patrz, patrz, co to idzie? Z drugiej strony wtoczyła się do brzozowego gaju ogromna bryła mięsa. Zwierz olbrzymi szedł na dwóch łapach ku staremu człowiekowi, kosmaty i kudłaty. To niedźwiedź! - szepnął Jacek. - Coraz bardziej się boję! - kłapał Placek. Potężny zwierz podszedł do siwego człowieka, przysiadł przed nim i coś mruczał. Człowiek patrzył na niego pilnie, potem rzekł: - Ostatni raz cię poratuję, bo widzę, że znowu masz miód na pysku. Znowu narobiłeś szkody pracowitym pszczołom. Zapomniałeś, żeś mi przyrzekł nie kraść miodu. Och, niedźwiedziu, nic dobrego z ciebie nie wyrośnie! Niedźwiedź mruczał bardzo pokornie i pochylił łeb, zapewne zawstydzony. Stary człowiek zaczął mu z kudłów wydzierać osty i ciernie, dobrotliwym głosem narzekając: - Włóczysz się nie wiadomo kędy, nie pilnujesz skóry, a potem ja muszę ciężko pracować. Nie płacz teraz i nie przepraszaj... No, no, dość tego: wiesz, że nie lubię, jak się tak mażesz; lepiej, abyś przedtem pomyślał, a potem nie płakał niż odwrotnie. O biedaku, jakże sobie wydarłeś skórę... Ale już dobrze, dobrze. Nie całuj mi ręki, bo mnie oblepisz miodem, śmieszny niedźwiedziu. Idź już, idź! Jeszcze muszę opatrzyć wiewiórkę, która sobie zwichnęła nogę, i pocieszyć sarnę, która od wczoraj płacze, bo jej orzeł porwał dziecko. Gdybyś go gdzie spotkał, powiedz mu, niech mi się nie pokazuje na oczy... Teraz idź! Ach, wywrócisz mnie, bo jesteś nieco za ciężki na pieszczoty! Niedźwiedź pochylił wielki swój łeb i widać chciał polizać człowieka po nogach, bo się staruszek zaczął opędzać, śmiejąc się głośno. W świetle miesiąca nawet ten śmiech stał się srebrny. Zwierz potoczył się potem, wielki jak stóg siana, drogą, którą przedtem przebiegł wilk. Chłopcy patrzyli z zastrachanym zdumieniem. Widzieli, jak przykucnęła z trudem wiewiórka, widzieli w świetle miesiąca wielkie i takie serdeczne, jakby ludzkie łzy nieszczęśliwej sarny, słyszeli narzekania jakiegoś zabiedzonego psa, który ginął z głodu, i rzewne skargi innych rozmaitych zwierząt, które przybiegły tu, jak do dobrego lekarza, po radę i pociechę. Późno w nocy dopiero staruszeczek, ułożywszy się na mchach srebrzystych, słodko usnął. Chłopcy nie spali, lecz zbliżywszy ku sobie nakrapiane z przyrodzenia, a przez pszczoły pocętkowane twarze, długo ze sobą szeptali. Wreszcie rzekł Jacek, jak gdyby coś postanowił: - Doskonale! Zamieszkamy w tej chałupince i przepędzimy tu lato. Musimy odpocząć i nabrać sił po tych wszystkich nieszczęściach, które nas spotkały. Mamy mieszkanie, las i wodę. - A co będzie z pożywieniem? - zapytał Placek. - Pożywienie łatwo dostaniemy, bo przede wszystkim każemy pracować temu staremu człowiekowi: będzie dla nas szukał jagód i owoców. - A jeżeli nie zechce? - Niechby spróbował nie chcieć. On jest jeden, a nas jest, dwóch, on ledwie włóczy ze starości nogami, a my jesteśmy silni. Musi pracować! - Tak, ale niewielka to zabawa jeść tylko jagody i owoce! - Nie bój się, Placek, będzie i mięso! - Skąd tu można wydostać mięsa? - Już o tym pomyślałem. Na pierwsze danie pójdzie kulawa wiewiórka, a potem zabijemy tę rozpłakaną sarnę. Najłatwiej ją będzie uderzyć kamieniem w głowę, kiedy położy łeb na kolanach starego człowieka. - A kiedyż to się wszystko stanie? - Zaraz jutro! Zrobimy tak... Zaczął znowu szeptać pochyliwszy się nad uchem Placka, który się uśmiechał z zadowoleniem. Zasnęli potem i długo spali. Słońce już przewędrowało kawał nieba, kiedy się obudzili, cokolwiek już chudsi i mniej obrzękli. W tejże chwili, jak gdyby usłyszawszy szelest w chatce, zjawił się staruszek, przywitał ich wesoło, zapytał o zdrowie i rzekł: - Chodźcie ze mną, chłopcy mili, napijecie się wody ze źródła, a potem pójdziemy zbierać poziomki. Pan Bóg, który mnie samego dotąd karmił, nakarmi nas trzech. Chłopcy spojrzeli na niego ponuro, a Placek rzekł: - Chętnie najpijemy się wody i zjemy poziomki, ale nie chce się nam chodzić. Ty pójdziesz sam i przyniesiesz nam co trzeba. - Uczynię to - rzekł łagodnie staruszek - jeżeli jesteście zmęczeni. - Nie jesteśmy zmęczeni, a ty będziesz to czynił codziennie, jak długo nam się będzie podobało. Odtąd nie będziesz mieszkał w tej dziurawej chatce, bo my ją zajmiemy dla siebie, a ty za to naprawisz jej dach! - A gdzie ja będę spał? Chętnie się z wami podzielę wszystkim, mogę nawet spać w lesie w pogodne noce, cóż jednak uczynię w noce burzliwe i niepogodne? - Czyń, co ci się podoba! My postanowiliśmy nie pracować i nic nas nie obchodzi. Idź natychmiast po jedzenie, a potem znajdź sobie legowisko... - Dzieci moje... - zaczął mówić staruszek. - Nie mów tyle - krzyknął Jacek - nudzisz nas i niecierpliwisz! - Na Boga! - rzekł staruszek zdumiony. - Czy jest to możliwe, abyście mieli takie niewdzięczne serca? Gdyby się matka wasza dowiedziała o tym... - Zamilknij! - krzyknęli oni dzikimi głosami. - Ach, boli was wspomnienie matki? Jeszcze jest w was iskierka... Chłopcy porwali się, czerwoni z gniewu, a Jacek chwycił kamień i krzyknął: - Rzucę w ciebie tym kamieniem, jeśli natychmiast nie odejdziesz i nie spełnisz tego, cośmy ci rozkazali! Precz z moich oczu! Stary człowiek spojrzał na niego spojrzeniem długim i smutnym. Westchnął potem ciężko, a w jego oczach ukazały się wielkie łzy. - Odchodzę - rzekł słodko - niech wam Bóg przebaczy. Powlókł się ciężkim krokiem i usiadł nie opodal na kłodzie. Wtedy Placek zawołał: - Ten las od dzisiaj do nas należy! Nie masz prawa siadać w jego cieniu, wynoś się stąd i pamiętaj, abyś przyniósł jedzenie! Stary człowiek powstał i odszedł powoli. Wyszedł z lasku i znękany bardzo usiadł na kamieniu w szczerym polu, gdzie słońce piekło i gdzie żadnej przed nim nie było ochrony. - Cha! cha! - śmiał się Jacek. - Mamy własny dom i własny las, a ten stary uwędzi się na słońcu! Legli w szałasie i cieszyli się hałaśliwie. Nagle oczy rozszerzyły się im z wielkiego przerażenia, stało się bowiem coś takiego, co się nie zdarzyło od początku świata. Dzień był ciepły, pogodny i bezwietrzny; wtem zawiał potężny wiatr, drzewa boleśnie zaszumiały, a potem poruszyła się ziemia i drzewa zaczęły poruszać się, i cały las zaczai iść przed siebie; brzozy szły, jak ubrane dziewczęta idą w procesji, dąb szedł posuwiście, a krzaki biegły szybko jak dzieci. Chłopcy patrzyli w obłąkanym strachu, jak ich drzewa mijają i idą, idą, idą... aż doszły tam, gdzie na kamieniu siedział uśmiechnięty i jakby wcale nie zdziwiony stary człowiek. Wtedy go otoczyły leśnym kręgiem, białą brzozową gromadą i przystanęły, zwieszając ponad nim gałęzie, aby go nakryć chłodnym cieniem, a krzaki łasiły się u jego stóp. W chwilę potem źródło, z którego wypływał wesoły strumień, znikło, tak jakby się zapadło w ziemię, a strumień zaczai się wić zygzakiem, jak srebrny wąż, i począł wędrować za lasem. Po niedługim czasie źródełko wychynęło spod ziemi tuż przed siwym człowiekiem, strumyk się z nim połączył i wszystko było jak dawniej. Tam zaś, gdzie przed godziną jeszcze był las, na gołym łysym polu stała chatka, a przed nią Jacek i Placek rozszerzonymi oczyma patrzyli na zdarzone cuda. Skamienieli, stali bez ruchu i nie widzieli, że gdzieś z oddali wielkimi krokami zdąża niedźwiedź. Ujrzeli go wtedy dopiero, kiedy ich owionął jego gorący oddech, jak żar z piekarskiego pieca/ Nie mogli nawet krzyknąć, bo brakło im oddechu. Ujrzeli własną śmierć. Niedźwiedź, ryknąwszy z gniewu, porwał ich w objęcia i już miał ich zdusić śmiertelnym uściskiem, kiedy nagle rozległ się nadspodziewanie donośny głos: - Nie zabijaj! To staruszek, dojrzawszy z lasu, co się dzieje, prosił wielkim głosem o litość dla tych, co nie znali litości. Niedźwiedź mruknął niechętnie, wahał się przez chwilę, a potem odrzucił ich od siebie jak ulęgałki, ze wstrętem i obrzydzeniem. Chłopcy potoczyli się daleko, ledwie żywi. Bladzi jak płótno patrzyli, jak niedźwiedź, mocno wparłszy się w ziemię tylnymi łapami, objął przednimi szałas, podniósł go z ziemi i niósł lekko, aż go przyniósł do lasu i postawił przed starym człowiekiem. Potem przypadł do jego nóg i zaczai je lizać pokornie. A staruszek położył drżącą rękę na jego straszliwym łbie i gładził go, cudownie uśmiechnięty. Dla Dwóch Takich Co Ukradli Serce, Cracovia. 2.515 Me gusta · 67 personas están hablando de esto. Dla Dwóch Takich (Wojtków - Dużego z autyzmem i Małego z zespołem Downa) Co Ukradli Serce (Ani od 79 3 6 10 czerwca @Agnieszkaantos 🙂 🙂 🙂 Zapraszam wszystkich chętnych 🙂 śpiewamy po dwa wersy 🙂 @greegu masz tu petardke od Braciszka ❤ 🙂 😘 ❤ PIONA Mordeczko 🙂 ❤ 18 komentarzy anilorak2 Plus Zaśpiewaliście to z taką pewnością i przekonaniem, że nie śmiałabym dotknąć owego kawałka podłogi bo wasz on waść Pany 😁 +1 Odpowiedz Ocena 6/6 w czerwcu madmateusz Plus @anilorak2 Toc Nasz ten kawalek podlogi nie mozna ruszac 😃 😛 HiHi 😃 DziekujeMy Karolino 😃 🙂 ❤ Odpowiedz w czerwcu greegu Plus @demox dziękujemy Moniu ❤❤❤ no z tym gadaniem to masz rację 😂 ale i tak to lubię😂❤ +1 Odpowiedz w czerwcu madmateusz Plus @demox Grzes Monia zareagowal usmiechem ladnym jak do niego gadalem 😃 😛 Dzieki Kochana ❤ 😘 😘 ❤ Odpowiedz w czerwcu madmateusz Plus @aleksandra66666 A my Olenka tylko po kawalku tej podlogi maMy 😃 😛 ❤ DziekujeMy ❤ ❤ Odpowiedz w czerwcu greegu Plus Dzięki Mateo za dogryweczke 🙂 no jakoś w piątki zawsze coś pośpiewamy 😁❤😁 piona 😁 +1 Odpowiedz Ocena 6/6 w czerwcu Brak komentarzy LFFiQ. 134 317 415 104 0 205 464 50 261

dla dwóch takich co ukradli serce